musnął siwego wąsika i wyszedł z lasu na ścieżkę. Gdy tam stanął i powiódł wzrokiem po okolicy, uderzyły go dwa błyszczące punkty. Zdala, od strony Kostrzewna szły dwie osoby w mundurach wojskowych.
— Aha! — szepnął pan Opadzki — trafili przecie i do mnie! Jeszcze mi tylko tego brakowało...
Cofnął się do lasu, wynalazł duży kamień w pobliżu drogi, usiadł na nim i postanowił czekać na żołnierzy, którzy szli w stronę Zimnej. Już z odległości pan Opadzki dostrzegł kity proste, ponsowe, na pół łokcia, wysoko sterczące ponad kaszkietami w kształcie wiaderek i białe pasy, krzyżujące się na granatowych mundurach. Dwaj żołnierze posuwali się zwolna, nurzając w błocie swe wysokie, czarne kamasze. Co chwila przystawali i prowadzili głośną rozmowę. Gdy podeszli do lasku, staruszek, czekający na nich z biciem serca, zobaczył, że jeden z żołnierzy ma rękę uciętą, bo lewy rękaw jego munduru plątał się bezwładnie za każdem poruszeniem, i że twarz drugiego jest blada, jak płótno, krok chwiejny i ramiona schylone ku ziemi. Obadwaj patrzyli ciągle w stronę Bud Brodzkich, a starszy, wywijając swą jedyną ręką, wciąż wołał:
— Budy... mój Jezus kochany... Widzi Felek... Budy...
Gdy tak zapatrzeni przechodzili koło zarośli, pan Opadzki przetarł oczy i aż uniósł się nieco ze swego kamienia, szepcąc ze siebie:
— W imię ojca... Toż to Pulut!
Tymczasem dwaj grenadyerowie napoleońscy zeszli z szerszej drogi na polną ścieżkę i szybszymi kroki
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya druga.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.