sając z butów glinę, wybiegł naprzeciw niego pokojowiec, rozwarł drzwi wchodowe i zaprowadził go do szerokiej sieni. Stamtąd pan Opadzki udał się na prawo i, minąwszy kilka dużych pokojów, znalazł się w swej ulubionej kancelaryi, izbie niewielkiej, ciepłej i zacisznej. Lokaje podsunęli mu fotel, obity skórą, szybko zdjęli z niego ciężką lisiurę, zzuli buty i przybrali go w miękkie suknie, płytkie pantofle i ciepłe pończochy.
— Gdzież to Franuś? — zapytał stary dziedzic.
— Pojechał konno.
— Dokąd pojechał konno?
— Nie wiemy... — odpowiedzieli pokojowcy.
— Jak tylko przyjedzie, żeby mi tu był zaraz, — rzekł pan Opadzki, wyciągając nogi na poduszce w stronę ognia, który płonął na kominie.
Gdy sam został, a drzwi się zamknęły i kroki ucichły, — zwiesił głowę i powtórnie upadł na duchu. Marzenie unosiło go w ów przestwór zamarły, podobny do krajobrazu, nad którego ponurem oddaleniem noc wisi, niby całun grobowy. Wszystko przeminęło, wypaliło się i zgasło, jak ogień. Ciemny mrok zadusił nawet rozżarzone węgle i połknął ich nędzną łunę. W tym starcu skąpym, nieprzystępnym, milczącym i smutnym niktby nie poznał dawnego rozrzutnika, sławnego kpiarza, który w życiu swojem zwiódł, jak mówiła pani krakowska, dwa tuziny cudzych żon i jednę. Z możnego panka, ze stronnika możnych, który zawsze i wszędzie tam był, gdzie oni hulali, stał się zwolna, w ciągu dziesięcioletniego samotnictwa w Zimnej jeszcze bardziej odpychający swą dumą, ale teraz już prawie
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya druga.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.