niby bryły ponure. Pani Ewa przyglądała się im i okolicy z pewnem zdumieniem. Jadąc tamtędy po raz pierwszy z chorym mężem przy końcu lutego, w samym momencie nieszczęścia, prawie tego krajobrazu nie widziała. Przypominały się tylko jej pamięci niektóre rzeczy: małe, chorowite zimą i latem drzewko przydrożne z urwaną gałęzią, smutne, jak widok człowieka bez ręki, — pochylony słup wiorstowy, nagły zakręt drogi... Z miękiego widoku pól wyrywały się one z okrutną tyranią i stawały przed jadącą, niby bezlitośne narzędzia przeżytej tortury. W miarę zbliżania się do szpitala przybywało ich coraz więcej. Gdy dorożka stanęła przed gmachem frontowym, pani Ewa wysiadła, opłaciła woźnicę, z trudem odemknęła ciężkie drzwi wchodowe i udała się na piętro po szerokich, kamiennych schodach. W kancelaryi zastała młodego lekarza, zawiadowcę tego właśnie oddziału chorych mniej niebezpiecznie, do których liczby mąż jej należał. Doktorek rozmawiał z nią życzliwie, a więcej niż życzliwie przyglądał się jej pięknemu, pobladłemu obliczu; uspokoił ją kilkoma frazesami, brzmiącymi bardzo naukowo, które zapewne wypowiadał zawsze do żon, sióstr i matek, odwiedzających jego pacyentów, — i poprowadził ją na dół przez szeroki dziedziniec do parterowego budynku, stojącego oddzielnie wśród martwego ogródka.
— Długo pani z nim siedzieć nie dam, — mówił, wchodząc na korytarz, przecinający wzdłuż dom cały.
— Dobrze, panie doktorze.
— Naprzód pani sama poczeka w mieszkaniu siostry Julii, później jego wprowadzę i chwilę z wami
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.