Łaskawicz, oparty plecami o mur, z rękami wiszącemi bezwładnie i czapką wsuniętą na oczy. Dzwonek wciąż trzeszczał jednostajnym głosem, który wśród nocnej ciszy rozlegał się, jak gwałtowne wzywanie pomocy.
— Czegóż ty dzwonisz? — rzekł bolesnym szeptem Dzierzyniecki. — Raz mi powiedz, niech się przynajmniej dowiem...
— Jesteś tak bajecznie głupi, że nawet tego nie możesz zrozumieć. Wepchnąłem guzik dzwonka i teraz to zwierzę będzie oczywiście ryczało przez całą noc!
— Po cóżeś go tak mocno przyciskał?
— Rzeczywiście — po co ja go tak mocno przyciskałem?
— No — a czemuż nie wydobywasz tego guzika?
— Dla tego nie wydobywałem tego guzika, że niżem sobie napróżno ułamał trzy paznogcie.
— Cóż tu robić? Może jakim nożem...
— Pewno, że jakim nożem... — mruknął Łaskawicz. — A, wątrobo siarczana! — wrzasnął nagle, chwytając się za głowę, — cóż ja dnia dzisiejszego wyprawiam w tym budynku!
Tymczasem na głos dzwonka, bijącego nieustannie, zaczęły z mieszkania pani Mundartowej wysuwać się i cofać postacie w bieli, aż nareszcie wyszła sama wdowa-matka, dopytując się o przyczynę tak wielkiego hałasu. Zainteresowano się także tym dźwiękiem na innych piętrach. W całym domu słychać było trzask drzwi otwieranych, szybkie stąpanie w pantoflach, gwar zapytań i odpowiedzi. Lokator z trzeciego piętra, jegomość wysoki i rozczochrany, zatrzymał się na schodach, przechylił za balustradę i spytał głosem uprzejmym:
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.