dzieć. Wstrzymała się wówczas dopiero, gdy jej drogę zastąpił staw dosyć szeroko rozpostarty. Weszła na groblę, obrosłą wysokiemi trawami, przy której drugim końcu widać było szeroki, czarny dach młyna, schowanego za groblą i kępami gęstych zarośli. Tuż obok stały istne gaje trzcin zeszłorocznych, martwożółtych i wydających jakiś żałosny szelest za najlżejszym wiatru powiewem. W blizkości tych badylów, które panią Ewę raziły, jak wspomnienie cmentarza, wystrzelały z wody pierwsze pędy tataraków. Przy nich, na płytkiej wodzie tarły się w słońcu ryby — i co chwila zarówno kiście zeschłych trzcin, jak młode sitowia wstrząsały się i drżały, jakby od miłosnego dreszczu. Daleko w trzcinach słychać było słodkie okrzyki małych ptaszyn, które sfruwały ze swych miejsc, wzbijały się w górę i spadały między krzewy. Po wierzchu wody biegały między drobnemi falami blaski słoneczne. Można było sądzić, że i one drżą z jakiegoś powszechnego wzruszenia. Pani Ewa usiadła na ziemi i wkrótce poczuła tak wielkie znużenie, jakby bez przerwy szła dziesiątki mil. Po ciele jej przebiegało od czasu do czasu wstrząsające westchnienie, ale myśli i uczucia daleko od istotnego nieszczęścia odleciały. Widziała dokoła siebie ustronny kąt, zarośla i wodę, ale dalej, niejako za temi wszystkiemi zjawiskami, spostrzegała dokładnie inną, dziwną jawę. Wyobrażała sobie, że wie doskonale, dlaczego to wszystko tak się odbywa, a nie inaczej, że przenika każdą rzecz i obejmuje drzemiącem spojrzeniem wszystko, aż do ostatecznych granic.
— Jakie to wszystko bezlitosne, jakie to zimne, jakie to nieubłagane... — szepnęła, patrząc w prze-
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.