Kochałem się czasu tej wiosny w pannie Zofii tak zapalczywie, że aż omdlewałem z gorąca. Upalne dnie czerwcowe, były dla mnie jakiemiś olbrzymiemi miarami mdłego smutku, nieskończonego wyczekiwania i melancholii, rozjadającej duszę, jak kwas żrący.
Mieszkałem w takim kącie gubernii S—kiej, którego, nie dość, że nie oznaczano na najbardziej szczegółowych mapach, lecz skąd nawet nie wyjeżdżało się już nigdzie, ponieważ dalej były nietylko niezbadane wydmy lotnego piasku, oraz łany tatarki, tatarki i tatarki bez końca, sięgające prawdopodobnie do wybrzeży morza Bałtyckiego. Trzy razy na tydzień przyjeżdżała do stołecznego miasteczka mej okolicy «bieda» pocztowa, przywożąca mi listy panny Zofii, trzy razy chodził po nie szybkonogi posłaniec, — poza tem istniałem tylko jako chodzące wysychanie z tęsknoty... «Bieda» przybija do progu stacyi pocztowej po przebyciu trzęsawisk czteromilowych, o godzinie jedenastej, — posłaniec stał już zawsze na progu o tej porze i «czochał się» plecami o odrzwia; nim jednak powrócił do domu i powymijał wszystkie karczmy przydrożne, była zazwyczaj druga, nieraz aż trzecia godzina po południu.