dnego głosu. Pan Ignacy siedział przy stoliku, z głową bezwładnie leżącą na rękach. Nie odrazu usłyszał moje powitanie, a gdy podniósł wreszcie głowę i obejrzał się na mnie przez ramię, — poznałem, że go spotkało jakieś wielkie nieszczęście.
— Panie, co panu jest? — mówiłem pochylając się nad nim.
— A nic... — odpowiedział niedbale.
— A gdzież żona?
— A dyabli ją tam wiedzą, gdzie jest... Uciekła.
— Jakto uciekła?
— No, uciekła i basta... Daj mi pan pokój!
— Z gachem uciekła?
— Nie z żadnym gachem.
— A dzieci? gdzie dzieci?
Podniósł się leniwo po tem pytaniu, podszedł do okna i stał tam przez chwilę. Ramiona jego kurczowo dźwigały się do góry, jakby się przeciągał. Potem odwrócił się do mnie, spojrzał wzrokiem zabitym, jak patrzy lis zaszczuty, z odstrzelonemi nogami, gdy go dopędzają ogary, — zbliżył się i zaczął mówić cicho, zeskrobując paznogciem krople stearyny zastygłej na stole.
— Widzi pan, ja...
I umilkł, uśmiechnąwszy się głupio. Zajrzałem mu w oczy, w same białka...
— A!... — wyszeptałem, zrozumiawszy.
Szliśmy obok siebie długo, w milczeniu. Kilka razy spoglądał na mnie ze strasznym smutkiem, z niewymowną zazdrością, jaką czuć musi człowiek skazany niewinnie na śmierć, gdy idzie między tłumami, które
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.
26
ANANKE