stawiła, jednego gałgana nie wzięła, zagarnęła dzieci i poszła.
— Dokądże?
— Wypadłem bez czapki, lecę, ludzi się pytam. — Szosą, powiadają, widzieli, jak szła. Uleciałem jakie pół mili: niema! Dopiero zda mi się spojrzeć na bok — idą boczną drogą, cały tabor; Kazię niesie na plecach, to najmniejsze na ręce, a resztę zagania, zagania...
Wołać nie mogłem, bo mię w gardle ścisnęło, z sił opadłem. Jak mię zobaczyła, wzięła z drogi kamień, jak bochenek chleba, i szła do mnie. Tom się jej u nóg włóczył, po trzewikach całował, w poprzek drogi kładł — na nic! Z nią nie poradzi: nożami ją pokraj — nie i nie! Jak te dzieci zaczęły płakać...
Nagle odepchnął mię, skoczył we drzwi do izby i runął tam na łóżko. Gdym wszedł za nim, widziałem, jak wbił głowę w poduszkę i zaczął ją targać, jak pies, zębami. Rozległ się płacz dziki, okrutny, jakiś zwierzęcy...
Odszedłem; wynalazłszy list panny Zofii, zabrałem go i nie wiem kiedy znalazłem się na siodle. Nie śmiałem i nie mogłem rozerwać koperty. — A jednak — jakże niezmiernie czułem się szczęśliwym tą odrobiną faryzeusza, która jest w sercu. Tylko ani szelest wiatru, gdy koń pędził cwałem, ani list, który przyciskałem do serca, nie mogły mi wygnać z oczu obrazu tej znędzniałej kobiety, idącej w świat bezmierny...
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.