razy mówiłem panu Cedzynie»... albo: «trzeba być mazgajem, panie ten... panie Cedzyna».
Twarz starego szlachcica nie zdradzała nigdy ani śladu gniewu, ani cienia obrazy, ani pozoru zdziwienia. Czasami tylko po zaciętych jego wargach przemykał się tęskny, dziecięcy niemal uśmiech, czasami wypłowiałe oczy zachodziły mgłą jeszcze bardziej i zdawały się nic nie widzieć. Nigdy wszakże żrące go upokorzenie nie wynurzało się na zewnątrz w dźwięku mowy, lub treści słów.
— To także honor, to punkt honoru — myślał. — Ja i tak pan, a tyś i tak cham!...
Miał ten człowiek jednę tylko pociechę i nadzieję. Skoro nadchodził wieczór, gdy robotnicy, zlani do suchej nitki potem, rzucali łopaty i, zjadłszy strawę, padali w sen kamienny, gdy panowie inżynierowie zasiadali do winta, — Cedzyna szedł wzdłuż plantu do sąsiedniego miasteczka.
Głowa jego podnosiła się wtedy dumnie, oczy nabierały blasku, usta szeptały: «Piotruś... och, Piotruś».
Pukał do okna poczmistrza i ugrzecznionym, bojaźliwym głosem pytał, czy niema listu do Dominika Cedzyny. Jeżeli ten list upragniony otrzymał, oddalał się szybko, pieszcząc kopertę palcami i do warg ją przytulając. Potem w swej nędznej izdebce stawiał świecę przy łóżku i zaczynał czytać. Czytał powoli, w sposób dziwaczny: nie przebiegał oczyma od razu całego listu, lecz wykradał jedno, dwa zdania, kilka słów — i składał pismo. Czasami koniec listu odczytywał dopiero trzeciego dnia po otrzymaniu. Gdy mu dokuczono, gdy go obrażono, gdy czuł, że mu klatkę
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
46
DOKTÓR PIOTR