miona i ogarnął przychodnia długą, czułą i nienasyconą pieszczotą ojcowską.
Potem zaczął go forsownie ciągnąć do pokoju, bełkocząc pojedyńcze sylaby wyrazów urwanych i połkniętych razem ze łzami. Wydarł mu z rąk walizkę, rozpiął palto, wystawił ze szafy na stół wszystkie butelki z octem, z naftą, z terpentyną i gorzałką, szukał kieliszka w stosie rzemieni i żelaztwa, leżącym w kącie izby, i ciągle dygocącemi usty mruczał:
— Pisał... do Anglii... do miasta...
Doktór Piotr wodził za starcem załzawionemi oczyma i nie mógł przyjść do słowa. Nareszcie pan Dominik oprzytomniał.
— Zziąbłeś... co? — zapytał, nakrywając oczy dłonią, jakby patrzał pod słońce.
— Nie...
— Ale! gadanie! Zaraz ja w piecu napalę.
Skoczył ku zapieckowi i począł wyrzucać suche drwa na środek pokoju. Zaczerwieniony i zziajany kładł je później do pieca.
— Niech ojciec da pokój, — przerwał mu młody doktór, — tu ciepło. Jabym się, szczerze mówiąc, przespał trochę.
— Święta prawda! Niespodziewany cymbał ze mnie starego! Malec jechał tyli świat. Chodź, przyniesiemy sofę... mam jeszcze naszą zieloną sofę... wiesz... zieloną...
Weszli do sąsiedniej, zimnej izby, zawalonej przeróżnymi statkami i rupieciami i przydźwigali do pierwszej, starożytną, familijną sofę z wierzchem ruchomym.
Pan Dominik rozpostarł na niej swoją pościel
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.
61
DOKTÓR PIOTR