Pani Ewa, wysiadłszy z pociągu, szybko minęła dworzec i znalazła się na błotnistym jego dziedzińcu. Stał tam rozklekotany powóz, zaprzężony w parę koni bardzo starych i wychudłych. Ujrzawszy przybyłą, właściciel «dryndy» tęgiem smaganiem obudził ze snu koniska i z hałasem bliżej podjechał.
— Możecie mię zawieźć do szpitala? — spytała go pani Ewa.
— Dla czegóż znowu nie mam zawieźć? Od tego tu dzień dnia stoję. Pani wiezie chorego?
— Nie, jadę sama... odwiedzić chorego.
— No, to łaskawa pani może wsiadać.
— A ileż wy za to będziecie żądali?
— Ij... bagatelka! Pół rubla mi wielmożna pani pofasujesz całego kramu...
Pani Ewa wsiadła i stary wehikuł zaczął podskakiwać i dzwonić na kamienistym i pełnym wybojów gościńcu. Gdy szkapy przebyły całą długość miasteczka i wyciągnęły dorożkę za ostatnie chaty na szczere pole, ukazał się w oddali szereg budynków szpitalnych. W czystem i nasyconem światłością powietrzu wiosennem, na tle nowozrodzonej, kwietniowej zieloności pól i łąk — te ogromne ceglaste domy tkwiły,