Rzeczywiście wiatr wkrótce ucichł i dawał się słyszeć tylko huk podniebny i trzask łamiących się gałęzi. Na czarnem tle nocy majaczyły osypane śniegiem drzewa. Prędzej jechać nie było można, drożyna bowiem leśna, zawalona zaspami, przeciskała się wśród pniaków i gałęzi. Nareszcie po upływie jakiejś godziny, podczas której doktór szczerze namartwił się i naobawiał, dały się słyszeć powtarzające się głuche odgłosy: — psy szczekały.
— Nasza wieś, wielmożny panie...
Zamigotały światełka w oddali, podobne do chwiejących się w różne strony punkcików, dym zapachniał.
— Nuże, małe! — zawołał woźnica wesoło na konie, rozgrzewając się za pomocą obijania boków pięściami.
Za chwilę mijali pędem szereg chat, do strzech zasypanych śniegiem. Na tle szyb zamarzniętych okien, od których padały na drogę kręgi światła, rysowały się cienie głów.
— Wieczerzę ludzie jedzą... — bez żadnej potrzeby zauważył chłop, przypominając doktorowi czas «wieczerzy», której spożywać dnia tego nie miał nadziei.
Konie zatrzymały się przed jakiemś domostwem; chłop wprowadził doktora Pawła do sieni i znikł. Namacawszy klamkę, doktór wszedł do małej nędznej izby, oświetlonej kagankiem naftowym.
Zgrzybiała i zgarbiona, jak rączka parasola, kobiecina, ujrzawszy go, zerwała się z łóżka, poprawiła chustkę na głowie i jęła mrugać powiekami, a wytrzeszczać czerwone oczy ze źle tajonem przerażeniem.
— Gdzie chora? — spytał. — Samowar macie?
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya pierwsza.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.
90
SIŁACZKA