— Wiatr ją w nozdrza bije i, szelma, kręci m1 się w rękach... — rzekł pan Rafał do syna.
— Niech ją tatko od siebie i ostro, batem po nogach!
— Ba! — żebym to wiedział!... Od siebie, mówisz?
— Musimy pod wiatr, bośmy tak wyjechali.
Wzięto się pod wiatr, mimo Łyski oporu. Jechali teraz ostro, wprost w paszczę nawałnicy. Przejmujące zimno ozionęło ich, jak lodowatą wodą. Huk się wzmógł ze wszech stron wirem pędziły kłęby kurzawy.
— Zakryj się! Skul się i owiń kilimkiem! — wołał na syna Olbromski.
Słowa te leciały porwanymi sylabami, jakby płatami, na obraz śniegu. Obiły się tępo o dziwnie przytłumiony słuch.
— Mnie ciepło — odkrzyknął mały.
Zwinął się w sobie, ręce zasunął w rękawy bekieszy, głowę wtulił w ramiona i cieszył się z wichury, ciemności i jazdy, głównie zaś tą pewnością, że to jest jeszcze dziś, nie dzień jutrzejszy, nie ten ohydny, fatalny, ostatni dzień godnych świąt, po którym trzeba wracać z umiłowanej strony, z domu i ukochanych rozłogów — do szkoły.
W pewnej chwili ojciec zatrzymał Łyskę. Medytował w milczeniu.
— A co, tatku? — zagadnął Hubert.
— Co u licha! Nie wiem, gdzie jestem... Niby Motki — tam. Wyrwy — tak jakby tu... Ale w takim razie powinienby już być rozdół, rzeka, most. Tymczasem, tu jakby wciąż pod górę...
— To prawda. My wciąż jedziemy pod górę...
Olbromski przez czas pewien rozmyślał bezradnie. Wicher chłostał go po twarzy nie tylko garściami śniegu, lecz i włosiem ogona kobyły, jak batem, świstał na stro-
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.