wszystkie fazy napaści, osłabienia, pogromu… Każda ma miarę czasu, ma trwanie, żyje, wysila się, walczy, umiera a tym straszliwiej, że bez wrzasku, bez odgłosu. Aż wreszcie cień poczyna ustępować. Jest taka minuta przed wschodem słońca, gdy zlatuje w głąb krzaków jałowcu i rokicin, przypada na twarz w trawy, chyłkiem idzie między badylami, rowami i brózdami, zbliża się do lasu, wreszcie na łeb na szyję doń ucieka, aby tam usiąść pod osłoną sosen, oddychać nocą i patrzeć z wściekłością na bielejące pola. Od tej minuty głośniej krzyczą derkacze, zaczynają wołać przeciągle swoje «ku-wyk» czajki, i, jak chłop pracowity, wstaje śpiewać hymn pracy, serdeczny brat roli — skowronek.
Drożyna nasza zarosła trawą, poprzerzynana wyschniętymi kałużami i korzeniami drzew, wybiega czasami na łąkę, by znowu ku lasowi zawrócić. Gdy, stosując się do jej kaprysów, wyjdziemy z lasu, bierzemy oddalone krzaki za pasące się konie, zbliżamy się ku nim z ostrożnością nadzwyczajną po to chyba, by je kopnąć nogą ze źle tajoną złością, gdy się okażą w całej swej niewinności, rosą białą od stóp do głów, jak komżą, okryte.
Nareszcie purpurowym płomieniem zapala się zorza pod lasem. Złoto-ponsowymi brzeżkami otaczają się białe chmurki, leżące na niebie, jak plamy od bezmyślnych pociągnięć pędzlem na niezaczętym obrazie. Zdaje się, że jakaś ręka szybko ściąga z widnokręgu oponę czarną i ostatek ciemności wsiąka w ziemię. Wstają wsie ich wysokimi topolami, co się w świtaniu niebieskimi wydają, kępy drzew, drogi, pola uśmiechnięte i dalekie, dalekie smugi lasów granatowych, jak ogromne zastygłe fale.
Zbliżyliśmy się właśne do ”gajówki” Lalewicza, stojącej pomiędzy chojakami na wydmuchu piaszczystym.
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.