bledszą była cokolwiek niż na twarzy i szyi, czarnych od opalenia.
Podnieśliśmy się z ziemi — i wtedy nas dopiero Obala dojrzał. Ściągnął z głowy magierę, odgarnął garścią włosy z czoła i, kłaniając się nam, palnął w ziemię czapczyskiem.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — powiada.
— A na wieki, na wieki, mój bracie! — rzekł Pan Alfred. — Chwalisz ładnie Pana Boga…
Chłop nic. Patrzy na nas od niechcenia. Czeka.
Pan Alfred usiadł obok niego na pniaku i mówi:
— Mój Obala… bo Obala się nazywasz, prawda?… Otóż mój Obala, ładnie to jest, żebyś ty w biały dzień szedł do cudzego lasu i tak sobie bez żenady brał co ci się podoba? Powiedże mi: ładnie to jest? I kary się boskiej nie boisz i tego… No, i jakże tu ciebie uważać za sąsiada, za obywatela, za, że tak powiem, brata?…
— Doprosom się łaski…
— Dajże pokój, proszę cię, dajże pokój. Pójdziesz za te deski do kryminału, bo ja tu od was niedługo z kijembym wyszedł. Uważasz mię?…
— Uwazom, jaśnie panie.
Podczas gdy Obala «uważał», Lalewicz przysunął się do niego nieznacznie i tak go zgrabnie jakoś chwycił za czuprynę, że chłop ani się spostrzegł. Za chwilę miałem sposobność obserwowania przebiegu operacji, tak zwanego «bicia w mordę». Prawą pięścią Lalewicz bił, lewą trzymał Obalę za czub. Chłop od czasu do czasu odganiał go ręką, jak komara, mówiąc doń spokojnie:
— Odydź, Lalewic, odydź…
— Między oczy! — rzekł pan Alfred, częstując mię papierosem i zapaloną szwedzką zapałką.
«Dał» mu Lalewicz między oczy, dał w zęby,
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.