Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

żelazo na gałązkach olszyn, a wysoko na gałęziach sosen edukują swe dzieci, obrzydliwie wrzeszcząc wrony-matki.
Kazano mi pozostać na grobli w celu strzelania do kaczek w «lot», pan Alfred zaś i Lalewicz, okrążywszy staw dokoła, zniknęli mi z oczu.
Zdawało mi się, że mię opuszczają siły. Położyłem się na ziemi, z zamiarem niewstania, choćby nastąpiło trzęsienie ziemi, lub nawet przejeżdżał powóz, pełen pięknych dam. Postanowiłem patrzeć, leżąc na wznak, na niebo, na kołyszące się wierzchołki sosen i olch, patrzeć jak od środka stawu wzdyma się woda i fale, uwieńczone pianą, biegną do brzegu, by obryzgać tataraki w kształcie szabel, co przeginając się, przykładają do wody twarze i zdają się z zachwytu drżeć od tajemniczej, ledwie dosłyszalnej melodii chlupania fal. Czasami od silniejszego podmuchu wiatru pochylały się wysmukłe pnie sosen i stawały się podobnymi do olbrzymich, cudacznych istot.
Wysoko przelatywały z krzykiem z drzewa na drzewo wrony, a czasami krzyk ich stawał się natarczywym, jak wołanie o pomoc. Wpatrzyłem się dobrze i dostrzegłem przyczynę ich niepokoju.
Na jednej z najwyższych sosen siedział chłopak i długą tyczką spychał z gniazd młode pisklęta wron, nieumiejące jeszcze fruwać. Podniosłem się i dostrzegłem chłopaka, co siedział na ziemi i wyrzucone łapał. Co chwila czarne, obrzydliwe pisklę spada na ziemię jak kamień. Jedne zdychają od razu, inne podnoszą jeszcze ogromne łby na nieopierzonej szyi i maszerują po trawie wcale zabawnie. Wtedy mały myśliwy dogania zbiegów, wołając:
— A kej ty idzies, fajtasiu, kej?…
Ujmuje «fajtasia» za skrzydło i uderza łbem o pień,