waczem własnych myśli, karykaturą wstrętną samego siebie?
I zaczęło się, podczas wpatrywania się w okno, nadzwyczajnie szczegółowe, pilne, bezlitosne badawcze i subtelne oglądanie własnej bezsilności. Śnieg padał wielkimi płatkami, przesłaniając smutny krajobraz zimową mgłą i zmrokiem.
Chimeryczną a bezpłodną gonitwę myśli przerwały nagle wykrzykniki gospodyni, usiłującej przekonać kogoś, że doktora w domu nie ma. Doktór jednak wyszedł do kuchni, aby rozerwać pasmo męczących go myśli.
Ogromny chłop w żółtym kożuchu zmiótł ”wściekłą czapą” pył z pod jego nóg w głębokim pokłonie, odgarnął pięścią włosy z czoła, wyprostował się i zamierzał rozpocząć oracje.
— Czego? — zapytał doktór.
— A to, wielmożny doktorze, sołtys mię tu przysłał...
— Po co?
— A po wielmożnego doktora.
— Kto chory?
— Nauczycielka ta u nas we wsi zachorzała, sparło ją cosi. Przyszedł sołtys... jedźcie, pada, Ignacy, do Obrzydłówka po wielmożnego doktora, może, pada...
— Pojadę. Konie dobre?
— A konie ta, jak konie: śwarne gady.
Podobała się doktorowi myśl jazdy, zmęczenia się, choćby nawet niebezpieczeństwa. Wdział z nagłym ożywieniem grube buty, kożuszek, futro, którym można by było otulić wiatrak, pasem się opasał i wyszedł przed dom. ”Gady” chłopskie nie wielkie były, ale okrągłe, wypasione — wasąg olbrzymi na saniach, słomą
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.