Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

wyładowany i okryty kilimkiem. Zanurzył się w słomę, otulił, chłop przysiadł bokiem na przednim siedzeniu, odmotał parciane lejce z kłonicy, konie zaciął. Pomknęli.
— Daleko to? — zagadnął doktór.
— Będzie ta może z trzy mile, może nie ma...
— Nie zbłądzisz?
Chłop obejrzał się z uśmiechem ironicznym.
— Któż... ja?
Wiatr dął w polu przejmujący; niekute, ukośne, ledwo ociosane siekierą sanice wrzynały się w głęboki, świeżo spadły śnieg, odwracając na bok białe skiby. Drogę zaniosło.
Chłop ”wściekłą czapę” na bok przechylił i zaciął konie. Doktór czuł się dobrze. Minąwszy lasek, który zdawał się tonąć w śniegu, wyjechali na pusty bezludny przestwór, oprawny w ramy lasu, ledwie widzianego na krańcu widnokręgu. Zmrok zapadał, powlekając ten nagi i surowy obraz pustkowia niebieskawym kolorytem, który ciemniał nad lasem. Grudki zbitego śniegu, wyrzucane kopytami koni, przelatywały koło uszu doktora. Nie wiedzić czemu chciało mu się stanąć na saniach i wołać po chłopsku, z całych sił, w ten głuchy, niemy, nieskończony przestwór, urzekający ogromem, jak przepaść. Nachylała się szybko noc dzika i ponura, noc pól nie zamieszkanych.
Wiatr się wzmógł, dął jednostajnie z hukiem, przechodzącym od czasu do czasu w głuche largo; śnieg zacinał z boku.
— Strzeżcie drogi, gospodarzu, bo może być źle, — zauważył doktór, kryjąc nos w futro.
— A no, maluśkie! — wrzasnął chłop na konie, zamiast odpowiedzi.
Głos ten ledwo już można było dosłyszeć w wichrze. Konie biegły w cwał.
Zamieć rozszalała się nagle. Bałwanami miotać