dławiły go niby zwitki pakuł, łzy niezdolne wypłynąć. Wiedział, że jej nic nie pomoże, nic nie może pomóc — roześmiał się nagle, wspomniawszy, że po taką chininę lub antypirynę trzeba posyłać do Obrzydłówka... trzy mile. Panna Stanisława otwierała od czasu do czasu oczy szklane, bezmyślne, podobne do zastygłego pod powiekami płynu i patrzyła, nic nie widząc przez długie, koliste rzęsy. Wołał na nią najczulszymi nazwami, unosił jej głowę, słabo trzymającą się na szyi — nadarmo.
Usiadł bezwładnie na stołku i wpatrywał się w płomień lampy. Oto nieszczęście, jak wróg śmiertelny, zadało mu ślepy cios i wlecze teraz bezsilnego do jakiejś mrocznej pieczary, do jakiejś szczeliny bez dna...
— Co począć? — szeptał, drżąc.
Przez szpary okna wdzierał się chłód burzy zimowej i przechodził przez izbę, jak widmo złowieszcze. Zdawało się doktorowi, że go ktoś dotyka, że prócz niego i chorej jest w izbie ktoś trzeci...
Wyszedł do kuchenki i zakrzyknął na służącą, aby mu natychmiast wołała sołtysa.
Stara wdziała co tchu olbrzymie buty, okryła głowę ”zapaską” i, zabawnie podskakując, znikła. Wkrótce potem zjawił się sołtys.
— Słuchajcie, nie znajdziecie mi człowieka, któryby pojechał do Obrzydłówka?
— Teraz, panie doktorze, nie pojedzie... zawieja. Na śmierć pojedzie... Psa ciężko wygnać.
— Ja zapłacę, wynagrodzę.
— Nie wiem ja... przepytam się.
Wyszedł. Doktór Paweł ściskał skronie, które zdawał się rozsadzać napływ krwi. Przysiadł na skrzynce i o czemś dawnym, dalekim myślał.
Dały się wkrótce słyszeć kroki: sołtys prowadził
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.