Ohydne wspomnienie prześliznęło się wskróś jego duszy. Obawa o dziecko ścisnęła mu serce. Kazał chłopcu wejść na sanki, owinąć przemoczone nogi kilimem, — a sam stał w zamyśleniu bezradnym obok konia. Postanowił jedno: nie oddalać się od spotkanego drzewa. Ale czekać do rana na swym, czy sąsiedzkim polu!... Było coś obrzydle śmiesznego w samym zarodku tego postanowienia. Wyjechali byli ze dworu na Motku zaraz po kolacyi, więc na jakie dwie z górą godziny przed północkiem. Mieli tedy przed sobą do świtu dziesiątek godzin. Wahając się co czynić, starszy pan ujął klacz za uzdę i wprowadził za drzewo, zasłaniając ją tym sposobem od fali wiatru. Wziął chłopca z sanek na ręce i przeniósł go dla rozgrzewki na grzbiet kobyły. Hub siadł oklep na Łysce z radością i czule ją zaraz objął rękami za szyję. Klaczka wraz głucho, a z cicha westchnęła, — nie wiedzieć, z radości czy ze smutku, — i poddała się losowi. Ciepła para dymiła się z niej obficie.
— Nasłuchujmy, synku, szczekania psów!... — rzekł ojciec.
Słuchali tedy pilnie — pilnie. Obijały się o ich uszy zdala lecące poświsty i przyziemny huk, gdy wicher głuchymi polami gnał w międzyleśne szyje, na zamarznięte smugi i przydęte pastwiska, w doliny wśródgórskie. Głęboka do nich mówiła, samoistna moc i groźny urok obejmował dusze. Obadwaj byli zasypani śniegiem, i wzburzeni. Nim się spostrzegli, już ich poczęło zadymać, a sąsiek śniegowy rósł stale dokoła nóg końskich i przed saniami. Drzewo powiewało gałęźmi. Od chwili do chwili, po krótkich przerwach ciszy, dział się w nim jakgdyby taniec przedziwny, pełen pohutnego kłapania. Hub wbijał oczy w ciemność, z przestrachem i zdumieniem spostrzegając, jak wielkie łapy jodłowe, obleczone w grube, białe rękawice ze śniegu, klaszczą raz wraz
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.