Wreszcie pan Rafał okrzyknął zdala zbliżający się pojazd. Światła w miejscu stanęły. Podjechał blisko — i spostrzegł w światłach padających od latarni zady dymiące, nogi i uprząż pary koni.
— Kto woła? — spytano od świateł.
— Ludzie, zbłąkani w polu. A kto to jedzie?
Nie odpowiedziano na to pytanie. Olbromski podciął Łyskę i zbliżył się do samych sanek. Oddał wodze w ręce Huba, a sam wysiadł i poszedł poza latarnie.
— Któż to jedzie? — pytał powtórnie.
— Z poczty jedziemy...
— Tędy z poczty?
— No, tędy.
— A kto jesteście, człowieku?
— Ja pocztylion. Pana przejezdnego wiozę na sandomierski trakt.
— Skąd wam do głowy przyjść mogło tędy lasami jechać na sandomierski trakt.
— No, ja jadę, jak każą. Dziś pan przyjechał skądsi zdaleka, pocztę najął i kazał jechać na sandomierski trakt. A wyście co za jedni ludzie?
— Ja tutejszy, z Wyrw dziedzic, — alem, do diabła! w powrocie do domu pobłądził. Pocztarek, wiesz ty może, w której stronie będą Wyrwy?
— Dy my stamtąd, z Wyrw jedziemy.
— Jakim sposobem?
— Zajechaliśmy tam, jak się ta zadma z samego wieczora zawzięła. Pan się bał puszczać na taki czas. Ale dziedzica nie było, sługa nas ta stary nie chciał przyjąć na nocleg, powiedział, że nie bierze na swoją odpowiedzialność, bo pana niema, a my nieznajomi, no i musieliśmy puścić się dalej na całą noc. Tak jedziemy noga za nogą. To samo nie wiemy, gdzie my są teraz.
— Most na rzece przejechaliście?
— No, dopiero co!
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.