czył się przed oczyma świat zgoła inny, pełen widziadeł.
Tymczasem gość, Kazimierz Machnicki, usiadł przy stole i, nachylony do Olbromskiego, rzekł:
— Przyjechałem specjalnie do ciebie.
— A czemuż kazałeś jechać stąd na sandomierski trakt?
— Dla niepoznaki. Miałem zamiar tam zanocować w jakiejkolwiek wiosce, a nazajutrz wyjść o świcie i lasami dostać się znowu do ciebie.
— Czemuż to taka ostrożność?
— Ostrożność i kwita. Źle stoi nasza sprawa.
— Kiedy wyszedłeś z więzienia?
— Rok temu, ale jestem pod dozorem szpiegów.
— Jakżeś im się wymknął?
— Wymknąłem się. Zmyliłem ich czujność, udając chorego obłożnie. Przekradłem się, żeby ci dać znać. Miej się na baczności!
— Czemu? — pytał Olbromski, mrużąc oczy i wpatrując się w gościa.
— Stało się coś niewiarygodnego, coś, co zaprzeczyło wszystkiemu na ziemi... — mówił Machnicki spokojnym szeptem. Obejrzał się znowu na zamarznięte okna, na zamknięte drzwi. Słuchał uważnie, jak wiatr śwista wokół domu. Począł mówić z cicha, bez jakiegokolwiek wzruszenia:
— Jeden człowiek, za którego dałbym był rękę prawą — nie! — dałbym był gardło, — i to nie! — dałbym był głowę, — ten człowiek nas wydał.
— Kto? — spytał z jękiem gospodarz.
— Nie powiem imienia.
— Skądże wiesz?
— Z aresztów i połączeń widzę, że tylko ten człowiek mógł takie rzeczy wiedzieć i wydać.
Popadł w zadumę. Uśmiech pogardliwy przewinął
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.