Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

jakowegoś męczeństwa, które serca ludzkie na wieki wchłonęły. Śniegi omotał ten symbol świętości swymi zasłonami i wdział nań swoją powłokę, przypominającą jakoby wizerunek samego wichru, utrwalony w materjale. Ten śnieg przywodził przed oczy duszy potęgę wichru, lecącego w ludzkim sercu nad jego nieudolną świętością. Przychodzeń skarżył się świętemu, jak nie może przenijaką miarą dać sobie rady z zewnętrzną przemocą świata i jak nie może dać sobie rady ze złamaniami, szczerbami i pęknięciami swej duszy. Wskazał oczami na młyńskie koło, obraz pracy świętego polskiego ludu, który tyle wycierpiał, a nijak nie może wyjść na swoje. Wyjawiał, że o męce tego ludu nie może przenigdy zapomnieć i że musi bronić dobra, które jest w nim zawarte, martwe, skazane na to, żeby bezpłodnie marniało. Wzdychał z głębiny o tym, jak wola duszy prawej targa się w Polsce bezustanku tam i sam, niby serce dzwonu, bijącego wiekuiście w spiż przeszkody. Przeklinał, że nic, jeno głos skargi wypada z zamachów jego zaciekłej mocy, z zawziętego wytrwania z bezdennej boleści uderzeń krótkim narzędziem woli i kto nie może poradzić swej duszy, żeby się uległa, jak pies u jakowegoś proga, czekając na kość jałmużny, ten musi, jak ów świętek, zaiste zwrócić oczy w niebiosa i szukać w nich oczu współczujących i współwidzących.
Na nowo czuł w sercu wolność, której dotykalne wyobrażenie w długim więzieniu był stracił. Na nowo czuł w żyłach siłę i żądzę szczęścia. Pogarnęły się ku jego oczom wdzięczne lasy, daleko rozpostarte po wyniosłych górach, — położyły się przed jego władczym wzrokiem dalekie — dalekie rozpadliny, samotniska, pola, uwrocia i ugory, jeszcze niedotknięte pługiem. Mówiły doń dzieje swego życia wąwozy, zarosłe chróstami i zamiecione głęboką zawieją. Nawzajem on im rzucał,