Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

wziął na skos, ażeby z odmarzniętego lodowiska zjechać w wodę i na ukos z tamtej strony wydostać się, Olbromski głośno i długo o tym się rozwodził, że Michcik doskonale jeździ końmi, że, poza wadami starości, jest to bądź co bądź wypróbowany sługa... Zdawałoby się, że ktoś podsuwa wątpliwości co do zalet starego sługi, a on musi koniecznie udowodnić, że tak nie jest, jak mówią. Za rzeką sanie szły zwolna pod górę. Dawał się słyszeć pożegnalny dźwięk dzwonka, bijący wolno — wolno — wolno...
Hub wstał w sankach, obrócił twarz w stronę domu, kłaniał się czapką nisko, długo, wielokrotnie. Oczy Rafała Olbromskiego zaczerwieniły się, twarz drgnęła...
Patrzał w milczeniu, szarpiąc wąsy, jak sanki wydobyły się na szerszą drogę, wjechały w ulicę wioski i, to kryjąc się za dachami, to ukazując w przerwach, pomykały w dal.. Dzwonek słychać było coraz rzadziej i dalej... Wreszcie doleciało ostatnie jego uderzenie... Ucichło... Rafał patrzał jeszcze na koniec wsi, ale już nic nie ujrzał. Machnicki spytał:
— Żona twoja dawno nie żyje?
— Pięć lat już... — odrzekł opryskliwie.
Zapanowała chwila milczenia.
— No, bracie, — rzekł Machnicki, — na nas czas. Kiedy się i gdzie spotkamy?
— Czy się spotkamy?
Głos jego stał się twardy i rozkazujący:
— Bierz się w kupę! Do dzieła! Nie dla nas łzy, kobiety, dzieci!...