naukę. Jakaś umiejętność, coś, czego nie można ani zniweczyć, ani nawet nienawidzieć, — porwało chłopca, jak śmierć.
— Oddaj mi go! — skamle, — wypożycz na jeden dzień cały. Więcej nie chcę.
Gdzieś nieskończenie daleko, w zaspach śniegu rozlega się świst przelatującego pociągu, nagły, przeszywający, jak wołanie na pomoc. Potem nastaje znowu cisza głęboka. Blask księżycowego światła zwolna się przysuwa do łóżka starca, który zwinąwszy się w kłębek, miota się, płacze w tym ciemnym kącie i mruczy monotonną, żałosną swoją skargę.
Pan Teodor Bijakowski (vel Bijak), ukończył Instytut Komunikacyi w tym właśnie okresie, kiedy nieuniknione warunki ekonomiczne roztworzyły pugilares, szepcząc zagrabiaj, o piękny posągu!... Nie tylko tendencja pisarstwa śpiewała kantatę na cześć inżyniera i oświetlała jego postać ogniami bengalskimi, ale jeszcze, na domiar szczęścia, panny mądre, które, jak wiadomo, najsprytniej umieją zwąchać ducha czasu, zapaliły znienacka lampy swe, odsłoniły łona łabędzie i, czuwając, oczekiwały na kołatanie pozytywnego oblubieńca. Pan Teodor zrozumiał jeszcze dokładniej, niż panny, ducha czasu i postanowił ożenić się odpowiednio. Bywał tedy w domu bogatego warszawskiego powroźnika, którego urocza córka pielęgnowała w pamięci swej kilka pierwszych stronic z dzieła Buckle’a.
Pan Teodor urodził się w mieście Warszawie, bodaj że na Krochmalnej ulicy, gdzie ojciec jego skromny, ubogi, ale chędogi szynczek narożny utrzymywał. W latach pacholęcych bawił się mały Teoś wraz z czeredą młodszego i starszego rodzeństwa, że tak powiem, w rynsztoku, wybijał szyby sąsiadom starozakonnym i byłby był