— Czy dziedzic tutejszy jest w domu?
— Dziedzic?
— Można się z nim widzieć?
Osoba znikła i jednocześnie prawie światło w oknach zgasło. Wędrowcy nasi wstąpili na ganek, lecz znaleźli drzwi zamknięte. Bijakowski zastukał.
Żadnej odpowiedzi.
— Dziwna rzecz! — zauważył pan Dominik.
Inżynier zeszedł z ganku i zajrzał za węgieł dworu, szukając innego wejścia. Musiały tam być jakieś drzwi, biegano bowiem tamtędy, białe postacie wsuwały się do dworu i wymykały do ogrodu, dźwigając jakieś ciężkie przedmioty, coś w rodzaju szaf, luster, kanap, stołów, łóżek, obrazów.
— Nadzwyczajny dom — mówił do siebie zaciekawiony do żywego ”bourgeois”. — Ten obywatel wyprowadza się widocznie, czy co u licha?... o tej porze... panie Cedzyna...
Pan Dominik pokiwał melancholijnie głową i cicho westchnął.
Z pomiędzy pokrzyw i kęp bzu wysunęła się wreszcie jakaś babina, podeszła do Bijakowskiego i bezczelnie zaglądała mu w oczy.
— Coście to za jedni, ludzie? Skądeście?
— Jesteśmy z kolei, chcemy rozmówić się z tutejszym panem, — mówił do niej pan Cedzyna. — Mamy do pana interes. Chcemy od niego kupić kamień... Słyszysz? Jest ten wasz pan? można go widzieć?
— Pana niby? — namyślała się baba.
— Naturalnie, że nie ciebie...
W tej chwili wynurzył się z mroku cień inny.
— Panowie kolejarze... aha... Proszę, bardzo proszę... Maryna, rypaj zapalić lampę. Każ wnosić na powrót. Proszę panów... jestem Polichnowicz.
Drzwi, prowadzące z ganku do sieni, otwarły się
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.