co panom znowu do tej Góry?... Fintik! won, podlecu!...
Piesek zeskoczył znowu z kanapy, na którą się był wdrapał.
— Krótko mówiąc, — ciągnął inżynier, — jabym kupił od pana kamień z tej góry i prawo wybierania gliny. Czy zgadza się pan?
— Kamień? A prawda... Owszem, panie dobrodzieju, z największą przyjemnością.
— I coby też pan żądał?
Polichnowicz zaczął kręcić w palcach papierosa, założywszy nogę na nogę w ten sposób, że końcem śpiczastego buta dotykał prawie swego nosa. Milczał. Dopiero gdy załatwił proces umieszczania papierosa w cygarnicy i otoczył się kłębami dymu, wypalił śmiało:
— Odstąpię panu za ośmset rubli.
Bijakowski zaczął się śmiać krzykliwie:
— Siedmset rubli!... bagatela! I to za miejsce ustępowe dla trznadli... Cha!... cha!... wie pan, co...
— Nie siedmset, lecz ośmset rubli! Mów pan, co dajesz! Nie lubię, gdy mi się kto w nos śmieje! Fintik! wyrzucę cię za drzwi, kpie jeden, i tyle u mnie zarobisz...
Piesek znowu zlazł z kanapy. Bijakowski spoważniał i nadął się.
— Pan sądzisz, że masz z frajerem do czynienia, — mówił młody obywatel, przymrużając lewe oko. — Ja, panie, jestem dublańczyk i wiem, co jest warta, taka glinka, zmieszana z pewną ilością piasku, bynajmniej nie tłusta... Znajdź pan tu w okolicy taką glinę i taki kamień.
— Kto wie?... może i znajdę, — powiedział inżynier, wstając i zabierając się do wyjścia.
— No... cóż pan dajesz? Niech słyszę.
W każdym razie nie więcej nad sto rubli.
Pan Polichnowicz wpadł w głęboką zadumę.
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.