— Dawaj pan na rękę dwieście rubli... i niech tam diabli!...
— Nie, panie, — rzekł zimno Bijakowski.
— No, to trudno... Dajesz pan sto pięćdziesiąt?...
Inżynier śmiał się pod wąsem ironicznie.
— Spiszemy kontrakcik... co tam!... Może herbaty?
— Ajno, herbaty! — odezwał się niespodziewanie głos z sąsiedniego pokoju. — Pan będzie częstował, a ja nie wiem, skąd panu wezmę tej herbaty... Widzicie!
— Milczeć, małpo jedna! — rzekł Polichnowicz, wcale nie odwracając głowy. — Może panowie kwaśnego mleka z kartoflami?...
— Nie, dziękujemy. Sto rubelków płacę, piszemy umowę, na dwie ręce... jest świadek, pan Cedzyna...
— Pan Cedzyna! — zawołał młody człowiek, obrzucając gościa ognistym spojrzeniem, — pan Cedzyna, z Kozikowa?
— Tak, niegdyś...
— Cóż znowu? Już pana wyleli! Cha, cha!... To dopiero pogrom na ziemiaństwo! Koleje pan dobrodziej teraz budujesz?...
— Pracuję — odpowiedział skromnie pan Dominik.
— Phy!... A no cóż robić!... Piszmy ten kontrakt. Będzie przynajmniej co wsadzić jutro w zęby panom starozakonnym.
Spisano kontrakt — i późno w noc przedsiębiorcy opuścili folwark.
Po upływie kilkunastu dni u podnóża góry funkcjonowała maszyna do wyrabiania cegły, a na skałach roiły się ludzkie postacie. Inżynier zjawiał się na szczycie góry i rozciągający się u stóp jej obszar ciekawym i zamyślonym obejmował okiem.
Był koniec sierpnia, czas orki. Na polach Polichnowicza panował zupełny spokój. Bijakowski nie znał się na gospodarce rolnej, z mozołem odróżniał pszenicę
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.