od jęczmienia w kłosie, zastanawiała go wszakże szczególna predylekcja dziedzica Zapłocia do ugorów. Te długie, szare smugi gruntu, pokarbowanego niegdyś przez równe zagony, sprawiały wrażenie, smutne, jak cmentarz. Gdzie niegdzie jednostajną barwę odłogu przerywało pólko ścierniska, albo kartofli, — za nimi ukazywał się znowu i ginął aż w oddali, jednocząc się z nieużytkami i pastwiskiem.
Młody dziedzic przychodził codziennie na górę, siadał na kamieniu, ćmił papierosa za papierosem i gawędził.
— Pański folwark, — mówił do niego Bijakowski pewnego razu, — widziany z tej góry, podobny jest do trupa.
— Dobrze, dobrze... Do trupa! Wziąłem po ojcu folwark źle prowadzony, musiałem zaprowadzić płodozmian umiejętny...
— Płodozmian? Gdzież tu i jakie płody pan zmieniasz? Tu żadnych płodów wcale nie ma.
— Jakto nie ma?
— Nie znam się na tym, ale nie widzę ani żyta...
— A bobik?
— Co za bobik?
— No i bierzesz się pan do krytykowania! Widzisz pan ten pas zielony?
— Cóż panu przyjdzie z pasa zielonego albo i z samego tam bobiku? Żyta nie widzę.
— A tamto ściernisko to po czemże?... po kapuście z baraniną?
— Ależ to chłop przecie dwa razy więcej żyta wysiewa!
— Bo chłop niszczy glebę, sieje żyto po życie... Chłopu pan pozwól tylko, to panu na Placu Teatralnym ”zimioków” nasadzi, ale wcale z tego nie wynika,
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.