derczy uśmiech przemykał po jego wargach i oczy błyskały gniewem. Po długim milczeniu wyniośle i obojętnie rzekł:
— Czy tutaj nie mógłbyś stanowczo zarobić, aby uczynić zadość głupim sentymentom?
— Nie mógłbym, proszę ojca, tak prędko, jak tego pragnę. Tam mam miejsce i płacę stosunkowo niezłą.
— Można by i tu znaleźć posadę. Bijakowski...
— Ja nigdy i nic wspólnego mieć nie będę z panami Bijakowskimi. Nikt mię nigdy nie protegował, oprócz moich wiadomości i pracy.
— Pisałeś mi, że cię protegował jakiś profesor, — rzekł stary oschle. — Jesteś w niezgodzie z samym sobą, znakomity filozofie.
— Nie. Profesor podał moje nazwisko, ponieważ, stosownie do żądania, miał wskazać czyjekolwiek nazwisko. Wskazał moje, bo uważał to za słuszne ze względu na moją porządną pracę i usposobienie do samodzielnych doświadczeń.
— Rzeczywiście, racja fizyka! Bijakowski również uważałby za słuszne ze względu... i tak dalej...
— Nikt dobrowolnie nie zaraża się parchami... To też i mnie dobrze, pókim czysty...
Stary roześmiał się. Znowu nastało milczenie, aż do chwili, kiedy młody człowiek zdjął palto z kołka i począł leniwie naciągać je na ramiona.
— Czyż ty naprawdę?... — zapytał pan Dominik.
— Tak, ojcze.
— Oby cię Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko!
— Pierwszą ratę mam nadzieję przysłać w maju. W tym notesie wyliczyłem należność każdego za cztery lata. Niechże ojciec raczy sumiennie...
— Precz, durniu! — krzyknął grubiańsko pan Dominik w przystępie wściekłego gniewu.
Ręce mu się trzęsły, w oczach migotał zły ogień.
Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.