Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

rzyły na najeźdźców te same wojska nasze, które dnia poprzedniego cofały się jeszcze...
Serce Warszawy drgnęło...
Całe miasto zamieniło się w obóz, i szły na front nieprzerwane szeregi żołnierzy, z dnia na dzień wyćwiczonych. I widziano kobiety w szarych mundurach żołnierskich, i wyrostków kilkunastoletnich obok starców sędziwych, i kapłanów, walczących i ginących w okopach...
Zaiste, zazdrościć możemy tym, którzy te wielkie chwile przeżywali, gorączkowym wzrokiem patrzyli na ten cud, na zmartwychwstającą ojczyznę naszą...
A gdy tak mówił, głęboka cisza zaległa halę ogromną. I płynęły słowa spiżowe w przestwór. A nie zatrzymywały ich mury, śród których padały bezpośrednio z ust mówcy.
Słyszano je również w Krakowie, we Lwowie, w Poznaniu, w Gdańsku, w Wilnie, słowem, wszędzie, gdzie mowa polska rozbrzmiewa, słyszano je jednocześnie, tak samo wyraźnie i donośnie.
Więcej jeszcze, widziano postać mówcy żywą, w barwach naturalnych, odbitą na ekranach, bo telekinematograf przenosił nietylko dźwięki, lecz i obrazy na odległość dowolną.
A gdy w salach tych, o setki kilometrów odległych od Warszawy, bito mówcy oklaski, grzmot ich rozlegał się tak samo wyraźnie i w hali, w której przemawiał bezpośrednio do współobywateli.
— Dziś — ciągnął — gdy z oddalenia półtora