Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

ręce i wiodąc je ku domowi, wtrącił się do rozmowy. Opowiedziały mu więc zdarzenie.
Lecrane wszakże, z natury żywy i zuchowaty, zawołał lekceważąco:
— Oh, la, la! Jakże można przejmować się taką mistyfikacją. Co za szkoda, że nie dojrzałem tego nicponia, natarłbym mu porządnie uszu, a przynajmniej oddałbym w ręce najbliższego policjanta.
Uspokojone zupełnie tą pewnością siebie młodego Francuza, a więcej może jego obecnością i błyskotliwą rozmową, pani Ira i Ela nie zauważyły nawet, kiedy stanęły, wesołe już i rozbawione, w progu mieszkania.
Znicz czekał na żonę i córkę, Ela skoczyła więc do jadalni i niebawem całe towarzystwo zasiadło do stołu.
I tu Lecrane ust nie zamykał, podniecony obecnością pięknych kobiet, z których przecież jedna była jego narzeczoną. Wracał przytem z serca Czarnego lądu po dłuższym tam pobycie, miał więc w zanadrzu dość przygód. Opowiadał teraz o nich z werwą i humorem prawdziwego syna słonecznej Francji, dla którego wszystko się kończy par une chanson, to też śniadanie minęło wesoło i o przygodzie ulicznej nawet nie wspomniano.
Dopiero gdy czwórka nasza stanęła na platformie dachu, gdzie czekał już piękny helikopter podróżny młodego inżyniera, pani Ira, jakby tknięta przeczuciem, rzekła pół żartem do Lecrane‘a,