Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

podającego rękę Eli, wsiadającej do powietrznego pojazdu:
— A pilnujże, aby ci jej nie porwano!
— O to niema obawy! — odparł pewny siebie młodzieniec. — Przynajmniej na dzisiaj — dodał wesoło — muszą się wyrzec swych zamiarów...
Helikopter wzbił się w powietrze, a Zniczowie, uśmiechnięci, odpowiadali skinieniami rąk Eli, wymachującej chusteczką z okna samolotu.
Gdy wreszcie nie można już było rozróżnić helikoptera Lecrane‘a śród innych samolotów, krzyżujących się w różnych kierunkach, oboje ruszyli ku windzie.
Znicz przypomniał sobie wówczas słowa, wyrzeczone przez Lecrane‘a na odjezdnem.
— O kim to — spytał — Jules mówił, że musi na dzisiaj przynajmniej wyrzec się swych zamiarów?
— Prawda! — zawołała pani Ira, wyrwana z zamyślenia, w które pogrążył ją odjazd córki w związku z dwukrotnem ostrzeżeniem, usłyszanem na ulicy. Gdyż teraz dopiero, gdy Ela i jej narzeczony byli już daleko, do serca jej powrócił niepokój, rozproszony przez wesołego Francuza. — Prawda, nie wspomniałam ci o zdarzeniu, jakie nas spotkało podczas powrotu z kościoła.
Tu zaczęła opowiadać o tajemniczych ostrzeżeniach, w miarę wszakże, jak opowiadanie płynęło z jej ust, uspokajała się, jakby dochodząc do wniosku, że istotnie obawy jej były niedorzeczne, i zakończyła już spokojnie słowami, wyrzeczone-