landji, Haga, a tuż obok, na północ, rozbawione, rojące się tłumem świątecznym, Scheveningen.
Tu, ze względu na nadlatujące zewsząd samoloty, ostrożność była konieczna, to też w helikopterze zamilkły śmiechy i rozmowy, a Lecrane tudzież jego pilot skupili całą uwagę na drogę powietrzną.
Dolatywały już zdołu oderwane dźwięki orkiestr i widać było tłumy, snujące się po ogromnym bulwarze nadbrzeżnym lub wylegujące się na pełnej słońca i woni morza plaży, obejmowanej białemi płatami piany fal morskich.
Wreszcie helikopter stanął w przestworzu nad lotniskiem, oczekując chwili dogodnej do lądowania. Setki samolotów znalazły już przytułek w hangarach, zbudowanych dokoła olbrzymiej białej, kolistej przestrzeni lotniska, jak stajnie dokoła cyrku, lub, zamieniane na samochody i kontrolowane przez służbę bezpieczeństwa, rozjeżdżały się stąd w różne strony, trzepocąc małemi flagami, oznaczającemi ich pochodzenie. I trójbarwna flaga francuska Lecrane‘a zatrzepotała wesoło, gdy helikopter jego, kierowany znakami policji powietrznej, stanął swobodnie na białem boisku lotniska i podążył ku jednemu z hangarów, podróżnych bowiem naszych zbyt nęciła przechadzka piesza po bulwarze nadbrzeżnym i plaży, śród rozbawionych tłumów w orzeźwiającem powietrzu morskiem, aby mieli korzystać z helikoptera w roli samochodu.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.