Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc połączymy się z pałacem prezydenta.
Ela przystanęła.
Pokusa była silna. Pozostać, czy wracać?
Oczy jej padły w zamyśleniu na szmaragdową powierzchnię morza, połyskującą wdali, jak stal, i spostrzegły na niej refleks rdzawy. Podniosły się więc ku niebu.
Od zachodu nadciągał szeroki pas chmur, podążając ku słońcu. Rąbek ich przybrał ową barwę rdzawą, odbijającą się w morzu.
— Widzisz? — zawołała na ten widok do narzeczonego. — Nadciągają chmury, a ja tak się obawiam burzy.
— Chmury te nie zapowiadają burzy — rzekł młody inżynier, spojrzawszy w niebo. — W każdym razie prognoza moja była, jak widzę, mylna. Nadciąga deszcz. Może więc lepiej wracać.
— Wracajmy! — potwierdziła już wesoło Ela, pociągając narzeczonego ku hangarom.
Na widok nagłego ruchu narzeczonych, kręcący się wpobliżu opasły jegomość o mongolskiej twarzy podążył także w tę stronę.

*

Helikopter Lecrane‘a stał wpogotowiu przed hangarem, a pilot jego, już na swem miejscu, wychylił się przez okno.
— Hallo, Montluc! — zawołał inżynier, widząc, że podwładny jego spogląda w inną stronę.