Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Uspokojony tem, przymknął oczy, bo i Ela, nieco znużona wycieczką, drzemała, położywszy rękę na dłoni narzeczonego, co widząc, gadatliwy zwykle i wesoły, Montluc umilkł dyskretnie.
Minęła już przeszło godzina od odlotu z Scheveningen.
W kajucie samolotu panowała cisza. Wreszcie Lecrane ocknął się i spojrzał w okno. „Cid“ mijał właśnie sterczący nieruchomo w przestworzu helikopter policyjny, ale statków azjatyckich nie było widać. Inżynier napróżno badał wzrokiem widnokrąg. Wprawdzie pruły przestwór w różnych kierunkach samoloty większe i mniejsze, lecz kształty bliźniaków z Scheveningen były tak oryginalne, że mógłby je rozpoznać śród setek innych statków powietrznych.
Zaintrygowany, przechylił się do otwartego okna, dzielącego kajutę od przedziału dla pilota, i trącił lekko w plecy Montluca.
— Co się stało — spytał szeptem ze względu na drzemiącą wciąż Elę — z jachtami azjatyckiemi?
Montluc uśmiechnął się.
— Widocznie — odparł również szeptem — nie są bardzo wytrwałe, bo stopniowo wyprzedziliśmy je tak, że znajdują się już daleko poza nami.
Lecrane‘a ucieszyła bardzo ta wiadomość, rozpraszająca do reszty jego obawy, cofnął się więc i spojrzał z rozrzewnieniem na narzeczoną. Ale i Ela ocknęła się już z drzemki i, widząc uśmiech na twarzy inżyniera, odpowiedziała mu także