Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiechem, a poprawiwszy wdzięcznym ruchem włosy, rzekła:
— Nie wiem sama, kiedy zasnęłam, odurzona powietrzem morskiem. A musi być już późno, bo mrok zapada.
— Ach, nie! — zawołał Lecrane. — Spałaś chwilkę, ale nadciągające od zachodu chmury zasłoniły słońce, zmrok więc zapada wcześniej, niż być powinno.
Istotnie, na zachodzie rozciągały się chmury gęste szerokiem koliskiem, i tylko złoto-amarantowy ich rąbek wskazywał, że kryją za sobą tarczę słoneczną. Na zenicie panował jeszcze seledyn złotawy, na wschodzie jednak niebo przybierało barwę coraz ciemniejszą.
I czy to ze względu na nadciągający deszcz, czy też na dostępną teraz wszystkim sposobność zachwycania się z ponad chmur zawsze nowem i wspaniałem zjawiskiem wschodu słońca, wskutek czego często wyruszano z miejsc wycieczek dopiero nad ranem — liczba samolotów, spotykanych na drodze przez „Cida“, rzedła tak, że w miarę zbliżania się do wschodniej granicy Niemiec mijało po kilkanaście minut bez spotkania jakiegokolwiek statku powietrznego.
Tem łatwiej było też Eli dostrzec wkońcu nieobecność statków azjatyckich.
— Eh — odparł lekceważąco inżynier na zadane sobie z tego powodu pytanie — są już daleko