Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

rającego się o kadłub statku powietrza zwiastowały, że nie stoi na miejscu.
Już minięto granicę Niemiec i nastała chwila, w której ani jednego samolotu nie było widać na widnokręgu, gdy nagle rozległ się świst potężny, jakby nadciągającego gwałtownie huraganu, i cienie ogromne zasłoniły z obu stron okna helikoptera.
Ela krzyknęła przerażona, a Lecrane i Montluc zerwali się ze swoich miejsc.
— Azjaci! — zawołali obaj prawie jednocześnie, spojrzawszy przez okno.
— Oszaleli chyba! — syknął inżynier.
— Co za głupi żart? — zawtórował pilot. — Gotowi nas zgnieść! — i przy tych słowach nacisnął lewar śmig poziomych. Śmigi zwolniły biegu, i helikopter zaczął się opuszczać, aby się wyswobodzić z niebezpiecznego uścisku. Trwało to wszystko tylko chwilę, gdyż, drgnąwszy, osiadł, jakby na mieliźnie, a statki Azjatów jeszcze bardziej nachyliły się ku niemu.
Lecrane przypadł do szyby. Wystarczyło szybkie spojrzenie, aby zrozumieć, co się stało.
„Cid“ wisiał w mocnej metalowej siatce, rozwieszonej pomiędzy jachtami Azjatów, a z poza szyb obu jachtów spoglądały na naszą trójkę zimne, skośne oczy twarzy mongolskich.
Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że twarze te polowały na „Cida“ i że go ujęły.
Lecz w jakim celu? Tego Lecrane, który ostat-