prawdę. Oczy moje widziały wszystko... Na niebie, tam, gdzie słońce zachodzi, dwa samoloty nasze goniły trzeci, w którym było dwóch mężczyzn i wasza córka. Dopędziły go, związały, chciał się wyrwać. Nie mógł... Porwali... O pani, ostrzegałem...
Na dźwięk tych słów urywanych, wydobywających się ciężko w łamanej polszczyźnie z piersi Azjaty, Znicz spojrzał przerażony na żonę.
Spodziewał się okrzyku rozpaczy, a tymczasem zdumiony ujrzał, że stoi wciąż nieruchoma w drzwiach jadalni, utkwiwszy wzrok w mówiącego. I odrazu stanął mu przed oczyma dr. Chwostek, trzymający suchą swą rękę na jej białej dłoni i pytający, co widzi we śnie hipnotycznym.
A pani Ira wciąż stała, jak posąg, jakby nasłuchując jeszcze słów słyszanych.
Wreszcie z ust jej wyrwało się ciche pytanie:
— A córka, a oni?...
Na ten rozkaz, wymówiony głosem bezdźwięcznym, a tak cichym i obcym, że zdawało się Zniczowi, iż wymówiła go nie żona, lecz, że nadlatuje zdaleka, twarz Ju przybrała wyraz kornej uległości, rysy zmiękły i przymknęły się oczy.
Przez chwilę panowała cisza złowroga, poczem od klęczącej postaci doleciały słowa urywane:
— Widzę, o pani... Widzę! Pędzą, jak strzała, tam wysoko, wysoko, ku nocy... Dwa samoloty, a pomiędzy niemi ten trzeci... Dwaj mężczyźni
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.