w stronę estrady, ściskających zęby, gdy jednocześnie muskuły szczęk szerokich, zwierzęcych tańczyły nerwowemi ruchami pod skórą o całej skali odcieni: od cytrynowego do ciemnej żółcizny polerowanego bronzu.
Znać było, że ludzie ci nie przybyli dla uczczenia pamięci bohaterów, że ściągnęła ich raczej żądza dowiedzenia się czegoś nowego, nakaz poznania środowiska, śród którego osiedli.
Ale mrowie ludzkie, zalegające halę, zwrócone duszą i ciałem ku estradzie, nie troszczyło się o takie drobnostki. Jedna tylko osoba, której snadź musiało leżeć na sercu wrażenie, wywarte przez mówcę, ogarnęła wzrokiem widownię, a gdy zamilkły oklaski, szepnęła do sąsiadki:
— Czy zauważyłaś, Elo, jak zachowywali się Mongołowie?
Pytająca była kobietą wysoką, piękną, o kształtach posągowych. Twarz jej o płci bez skazy, zaróżowionej przez wzruszenie, okalały bujne włosy jasne, opadające ciężkim zwojem na białą szyję, wielkie zaś piwne oczy czekały z wyrazem jakby troski na odpowiedź.
— Nie! — odparła szybko zapytana, kobieta również piękna, choć drobniejsza, wiotsza i znacznie młodsza.
A gdy wyraz ten padł z jej ust niemal głośno, usta pozostały nawpół otwarte, wielkie zaś oczy, także piwne, rozszerzał niepokój.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.