Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

i z biciem serca oczekiwała chwili, w której rozlegną się kroki na dworze i obrońcy wpadną do izby, nie rozumiejący zaś po polsku Montluc wodził wzrokiem pytającym po towarzyszach niedoli, to Lecrane, usłyszawszy groźbę, jakby stężał pod jej wpływem. W sercu jego zamarła bojaźń i niepokój. Czuł, że nadchodzi chwila rozstrzygająca, że należy przynajmniej drogo sprzedać życie, jeżeli nie odnieść zwycięstwo. Prawa jego ręka wydłużyła się i zwęziła tak, że sznury zwisły na niej zupełnie swobodnie. Znajdujący się za ławą stół nie pozwalał widzieć tego siedzącym ztyłu Azjatom. Także stojący po lewej stronie Lecrane‘a Mongoł nie dostrzegł, że dłoń więźnia, wysunąwszy się z więzów, podniosła się bez najmniejszego ruchu łokcia ku kieszeni i oparła na lędźwi, gotowa do rzutu.
W chacie panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu krótkiemi, urywanemi zdaniami Azjatów za stołem. W powietrzu unosił się błękitny dym i czuć było odurzającą, aromatyczną woń palonych przez nich papierosów.
Napróżno Ela wytężała słuch. Z poza chaty nie nadlatywał odgłos najmniejszy. Wiekiem wydawało się jej to oczekiwanie, a gdy wreszcie jeden z Azjatów ruszył ku ścianie z radiotelefonem, drgnęła przerażona i błagalnie spojrzała na narzeczonego.
I oto znów ukazał się w ciemnej ramie znany obraz. Znów ujrzała drogą postać ojca i wzrok