Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

ły zdaleka odgłosy budzącego się życia: porykiwanie bydła, parskanie koni, bek owiec, nawoływanie czabanów.
Nie było chwili do stracenia. Spojrzał raz jeszcze na śpiących Mongołów. Przez mózg przemknęła mu myśl:
— Jeszcze pięć niezawodnych kul w pistolecie i szabla w ręce!
Pokrzepiony nią, zawrócił i, przyłożywszy palec do ust, skinął na Montluca.
Na znak ten pilot uniósł z ławy wciąż nieprzytomną Elę i ruszył ku drzwiom.
Lecrane był już na dworze i, wymierzywszy pistolet ku śpiącym Mongołom, czekał.
Gdy wreszcie Montluc stanął na progu, inżynier wskazał mu wzrokiem helikopter.
Lotnik zrozumiał niemy rozkaz i skierował się wprost ku drzwiczkom statku, a stanąwszy przy nich, podniósł na rękach zemdloną, bo Lecrane zdążył już nadejść i, wspiąwszy się szybko po schodkach, wyciągał z progu kajuty ręce po drogi ciężar.
A Mongołowie na przyźbie, pochyleni naprzód i oparci jeden o drugiego, spali wciąż spokojnie.
Lecrane pochwycił Elę i cofnął się z nią do kajuty. Montluc jednym skokiem znalazł się za nim wewnątrz statku, ściągnął schodki i zamknął ostrożnie metalowe drzwiczki, poczem obaj, ułożywszy Elę na kanapie w kajucie, pośpieszyli na przód statku do komory maszyn. Wpadłszy tam,