stanęli bez ruchu, pod ścianą bowiem na wąskiej wyściełanej ławie spał mężczyzna w skórzanem ubraniu pilota. Jeden rzut oka wystarczył, aby poznać w nim Europejczyka.
Lecrane wydobył szybko z kieszeni schowany już pistolet i podszedł do śpiącego, Montluc zaś rzucił się ku maszynerji, nacisnął lewar jeden i drugi, zaszumiały śmigi i helikopter, drgnąwszy, uniósł się prostopadle w powietrze.
Dopiero wówczas jeden ze śpiących pod ścianą chaty Mongołów podniósł leniwie głowę i zaspanemi oczyma powiódł po statku, ujrzawszy zaś, że unosi się w powietrze, zerwał się z przyźby, budząc przez to swoich towarzyszów, i spojrzał w stronę drzwi chaty.
Śpiący w helikopterze Europejczyk ocknął się również i siadł na ławie, ujrzawszy zaś wymierzony ku sobie pistolet, pobladł i podniósł szybko ręce do góry.
Widocznie tak był zdumiony nieoczekiwanem zjawiskiem, że nie mógł słowa przemówić. Tylko usta drżały mu nerwowo, a przerażony wzrok utkwił w twarzy Lecrane‘a.
Lecz trwało to tylko sekundę, bo młody inżynier spytał obcesowo:
— Kim pan jesteś?
— Pilotem tego helikoptera.
— Na służbie u Azjatów?
— Tak, u chana Dżassaktu.
— Teraz my jesteśmy tu panami.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.