Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

jasno oświetlonej ulicy, skośne oczy Mongołów zamieniały zagadkowe spojrzenia porozumiewawcze, lub rzucały tygrysie błyski na jego postać dorodną.
Na szerokiem półkolu placu przed gmachem wiecowym rozpraszały się tłumy. Część ich dążyła ku jezdni, gdzie widniały, ciągnące dwoma długiemi szeregami w kierunkach przeciwnych, lub stojące wzdłuż chodników domowych, pod opieką policjantów, samochody, będące przeważnie zarazem statkami powietrznemi typu helikopterów, albo też ortopterów o skrzydłach składanych, aby nie zabierały miejsca. Część inna publiczności wspinała się po szerokich, miękkich schodach ku położonym nad jezdnią chodnikom ruchomym, odstawiającym tłumy w różne strony, a mnóstwo osób znikało wewnątrz okrągłych pawilonów, stanowiących wejście do podziemnej kolei elektrycznej.
Znicz znalazł się z paniami swemi: małżonką i córką, na chodniku przy jezdni, jaśniejącej światłem o barwie i napięciu, przypominającem dziwnie światło dzienne, a wytryskującem z latarni ulicznych, jak woda z kranów wodociągowych.
W promieniach tego światła ściany domów, wystawy sklepowe, powierzchnie chodników ruchomych i jezdni, wreszcie postaci ludzkie malowały się w barwach dnia słonecznego, rzucając cienie brunatne, dzienne, nie zaś przykre, czarne cienie nocy księżycowych lub latarni gazowych