Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesteście właśnie — dodał, zwracając się do słuchającej go trójki — na tym helikopterze i bez mojej pomocy byłoby wam trudno poradzić sobie z nowościami, które w nim zaprowadziłem. Ale mniejsza o to, dość, że Azjaci nas nie dogonią!
Po tej uwadze, przy której uśmiechnął się triumfalnie, ciągnął dalej:
Oczywiście, uradowany osiągniętemi wynikami, pochwaliłem się niemi przed towarzyszami pracy, a skutek był taki, że kazano mi przebudować jeden z lekkich helikopterów według mego pomysłu, gdy zaś był gotów, opuściliśmy dolinę. Mówię: opuściliśmy, bo ze mną wsiadło do statku pięciu Azjatów. Odtąd zaczęła się wędrówka nadzwyczajna. Przelatywaliśmy, jak orkan, z jednej miejscowości do drugiej.
Z początku myślałem: opjum, bo teraz nie ukrywali już przede mną, że dostarczanie do najdalszych zakątków Azji tego narkotyku, dowożonego Bóg wie skąd przez inne samoloty, jest ich zajęciem i że należą do bractwa Palaczów opjum. Widocznie byli przekonani, że nigdy już nie wyrwę się z ich rąk tem bardziej, że krążyliśmy tylko w krainach azjatyckich, nie zaglądając do Europy.
Korzystając tedy ze względnej wolności, zacząłem bacznie przyglądać się tłumom, gromadzącym się niewiadomo skąd i jak dokoła naszego helikoptera na każdym postoju, i wreszcie spostrzegłem zdumiony, że nietylko opjum ściąga te tłumy, że