przy kole sterowem, cały przestwór niebios przed i za helikopterem.
— Patrzcie, patrzcie — wołał, wskazując na połyskującą szybę — już śladu nawet niema po Mongołach!
Istotnie, najmniejsza nawet plamka nie mąciła spokoju niebios za pędzącym na zachód helikopterem.
Oto jednak już nowy okrzyk wyrwał się z piersi Szwajcara:
— Nasi, nasi lecą! Jeden, dwa, trzy... dziesięć, co za gromada!
Zbiegowie utkwili znów wzrok w zwierciedle i głośne: Vive la Pologne! — odbiło się o ściany statku, bo od zachodu ukazało się na niebie mnóstwo czarnych punkcików, rosnących szybko.
— Co ich jest, co ich jest! — wołała Ela, klaszcząc w dłonie. — Chyba cała Europa pośpieszyła nam na ratunek.
I rzeczywiście, niepodobna już było zliczyć tego mrowia nadlatujących olbrzymim wachlarzem statków powietrznych.
Zdawało się, że pędzą na wyścigi, odległość bowiem pomiędzy niemi a helikopterem Azjatów, przesyłającym teraz swym zbawcom depesze radosne, zmniejszała się tak szybko, że upłynęło zaledwie kilkanaście minut, a już nasz helikopter wpadł w to mrowie.
Wówczas otoczyły go kołem i, zawróciwszy, pędziły już z nim razem w stronę Warszawy.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.