Po parkach i po placach publicznych rozbrzmiewały już jego piorunujące frazesy.
Z rozwichrzoną lwią grzywą, zarzucając dramatycznym ruchem na ramię poły długiej opończy, w którą się stroił, i wygrażając pięściami, perorował o rzekomej niesprawiedliwości, znoszonej przez „lud“, któremu nie dano wypowiedzieć się bezpośrednio o zatargu, mogącym kosztować życie setek tysięcy i miljonów ludzi.
— Spojrzyjcie tylko — wołał, wskazując na niebiosa, po których szybowały już na wschód eskadry samolotów polskiej armji powietrznej — jak lecą bracia nasi, wysłani na śmierć przez zachłanność nacjonalistyczną naszego posła warszawskiego!
W chwilach takich interwenjowała policja, rozpędzając gapiów, ale „trybun ludowy“, otoczony przez gromadę zwolenników, którzy zdążyli już utworzyć klub „Pokoju i dobrobytu“, przenosił się szybko z miejsca na miejsce, znajdując zawsze chętnych słuchaczów śród obywateli, przerażonych nadciągającą wojną.
Wreszcie na walnej naradzie twórców nowego klubu, postanowiono zwołać nazajutrz po otrzymaniu wiadomości o najściu Azjatów wielki „wiec ludowy“ pod hasłem: „Precz z narzuconą wojną!“ — do tej samej hali, w której tak niedawno Znicz przemawiał o „Cudzie nad Wisłą“ i przepowiadał możliwość ponownej wojny ze Wschodem.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.