gich ptaków wojny, odbiły się w nich jaskrawą czerwienią krwi czy pożogi.
Z wysuniętych daleko naprzód lekkich samolotów wywiadowczych nadleciała krótka depesza:
— Eskadra nieprzyjacielska na widnokręgu!
A zaledwie podchwyciły ją aparaty krążowników, gdy z krążownika admiralskiego „Warszawa“ poleciał do całej eskadry rozkaz iskrowy:
— Pamiętajcie, że walczycie o honor Polski i wolność Europy!
Na górnym pokładzie „Warszawy“ stanął admirał Warski ze swym adjutantem, i obaj skierowali lornety ku wschodowi.
Przez chwilę panowała cisza. Na wschodzie ukazały się czarne punkciki, szybko pędzące ku eskadrze.
— Wywiadowcy wracają — rzekł admirał, odejmując od oczu lornetę.
— A oto i nieprzyjaciel, admirale — dodał adjutant, trzymający wciąż jeszcze lornetkę przy oczach.
Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, a już i gołem okiem dostrzec można było na jaskrawem tle niebios, jakby rozpływające się w promieniach słońca, sylwetki statków nieprzyjacielskich.
Admirał przyglądał się im badawczo wzrokiem sokolim. Ale jeden już rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że nadlatująca eskadra jest daleko potężniejsza niż polska.
Czy zadrżało na ten widok serce wodza?
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.