Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

Z tułowia „Tajfuna“ buchnął dym i płomienie. I widać było, jak olbrzym walczy z grożącem mu niebezpieczeństwem, bo z wnętrza tryskać zaczęły strugi płynu gaszącego. Nie zdołały wszakże zażegnać niebezpieczeństwa, bo zawziętym lotnikom powiodło się raz jeszcze zawrócić i runąć z wyżyny, rażąc powtórnie pociskami krążownik. Tym razem razy musiały być śmiertelne, bo „Tajfun“ zakołysał się, jak pijany, zadrżał i, ostatnim jeszcze wysiłkiem utrzymując równowagę, osunął się ku ziemi, buchając płomieniami.
Ale z atakujących samolotów jeden już tylko wzbił się w przestrzeń. Drugi zniknął w odmęcie bitwy.
— Bohaterzy! — szepnął wódz.
A pokonana eskadra azjatycka już się cofała. Gdzie niegdzie tylko walczyły jeszcze oddzielne krążowniki, jakby pragnąc wyczerpać przed odwrotem resztę amunicji, gdzie niegdzie też uwijały się jeszcze, jak zajadłe osy, drobne, chyże samoloty, staczające zacięte pojedynki. Lecz stopniowo zwiększała się pomiędzy niemi odległość i wkońcu eskadra azjatycka rozpłynęła się w oparach na widnokręgu.
Pierwszą bitwę powietrzną wygrały eskadry Europy sfederowanej, utrzymawszy plac boju i nie dopuściwszy najeźdźcy do granic Polski. O pościgu jednak wroga, o zgnębieniu go zupełnem nie mogło być mowy.
Odniesiono wprawdzie zwycięstwo, ale za cenę