Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

zbliska. Strzelając bez przerwy, podjeżdżały do siebie te potwory pancerne i wreszcie uderzały, zwierały się w uściskach śmiertelnych i nieraz pękały oba od strasznego uderzenia, a wówczas z wnętrza twierdz potrzaskanych, jak z legendowego konia trojańskiego, wysypywali się wojownicy i zawiązywała się walka ręczna.
Pękały granaty, nurzały się we krwi bagnety, zwierały się ramiona, kąsały zęby, uderzały kolby, noże, oskardy i młoty.
Stykały się krańce: ostatni wyraz bojowej techniki nowoczesnej z brutalną siłą muskułów czasu troglodytów.
Wypuszczony warunkowo na wolność, za poręką Znicza, Narcyz Alfons Ludek musiał stanąć w szeregach milicji narodowej.
Za niestawienie się groziła jedna tylko kara: śmierć. Przeto z głuchą nienawiścią w sercu do tych, którzy jego zdaniem byli sprawcami wojny z „braćmi“ Mongołami, a z kabotyńskim gestem rezygnacji wziął karabin do ręki i, przyłączony do załogi sześciodziałowego czołga-twierdzy „Grom“, znalazł się wnet na froncie.
Tu już perorować i nawracać towarzyszów broni nie śmiał, bo w gruncie rzeczy był tchórzem, a dyscyplina wojskowa na froncie bojowym nie znała miłosierdzia. Zato musiał wysłuchać w tłumie innych żołnierzy natchnionej mowy Znicza, wzywającej do obrony ziemi ojczystej i całej Europy.